Czas między wyprawami jak zawsze szybko mija, ale potęguje strasznie apetyt na kolejną wyprawę. Wiosna wybuchła swoją zielenią, a my w tych okolicznościach pakujemy plecaki i ruszamy na kolejny wypad. Ta wyprawa będzie zupełnie inny od poprzednich. A to za sprawą kilku nowości. Pierwsza to nowy członek ekipy – Ciacho. Parę słów o nim znajdziecie na stronie “O nas”. Na tej eskapadzie zabraknie niestety Marcina, ale to tylko chwilowe. Będą też nowe tereny oraz góry, bo ani to Pikuj, ani Czarnohora, lecz tym razem mniej u nas znane Beskidy Skolskie. To nie koniec atrakcji tego wyjazdu, największym novum będzie środek transportu. Tym razem będzie to “stalowy rumak wschodu”. Ma on nas dostarczyć, aż do Skola.
Stalowy rumak wschodu, nalewka na żmii i pułkownik….
Przecieramy oczka, pakujemy wałówkę i ruszamy w drogę. Zamówionym transportem podążamy do Chyrowa. Po drodze oczywistą rzeczą są zakupy, ale trzeba się spieszyć, bo “żelazny koń” nie będzie czekał, a jeszcze nie mamy pewności co do godziny odjazdu, gdyż internet serwuje nam rozbieżne informacje. Pakujemy się do fury i za parę chwil jesteśmy na pokrytym ogromnymi dziurami placu dworcowym. Wchodzimy na stację pamiętającą jeszcze czasy Pierwszej Węgiersko-Galicyjskiej Kolei Żelaznej i odnosimy wrażenie, że niewiele się od tamtego czasu zmieniło. Drzwi, żyrandole, żelazne piece – wszystko jak z dawno minionej epoki. Przez malutkie okienko kupujemy bilety – miały być do Skola ale niestety można kupić tylko do Stryja. To chyba znowu relikt minionych czasów, gdyż dawna Kolej Dniestrzańska wiodła właśnie z Chyrowa do Stryja. Na dworcu zbiera się coraz więcej osób to znak, że za chwilę powinien pojawić się pociąg. Korzystając z chwili, robimy trochę zdjęć dworca i okolicy. Z oddali słychać basowe metaliczne dudnienie i po chwili od strony Starżawy, wtacza się ciężka dieslowska lokomotywa, ciągnąca nasze wagony. Pakujemy się do przedziału, który okazuje się być jakąś zdeklasowaną plackartą. Bardzo nas to cieszy, bo to oznacza, że mamy biesiadny stoliczek. Gwizd, szarpnięcie, budynek dworca zaczyna przesuwać się za mętną szybą wagonu. Głuchy dźwięk korka od butelki – wyprawę czas zacząć. Rozlokowujemy się na swoich siedzeniach, Bażant wyciąga koreczki, buteleczka zatacza krąg i powoli toczymy się w stronę Sambora. Za oknem wstaje poranne słońce, które oświetla w oddali kościół i wieżę w Felsztynie. Ospale zbliżamy się do stacji w Samborze. Wychodzimy przed dworzec, gdzie kotłują się wszelkiej maści marszrutki, odjeżdżające na wszystkie strony świata.Siadamy przy stoliku przed jednym z dworcowych barów. Czekając na następny pociąg na salony wchodzą piwa i suszone kalmary. Delektując się wędzonymi specjałami, z oddali dało się wyczuć zapach świeżego domowego chleba – takiego z babcinego pieca. Michał z Łukaszem szybko zlokalizowali źródło uporczywie przyjemnego zapachu. Ciężka maszyna wypełniona cieplutkim chlebem mąciła nasze zmysły.Piwo wypite, kalmary zjedzone a nasza “elektriczka” czeka na stacji. Wsiadamy do przedziału, tutaj mała zmiana witają nas miłe czyste drewniane ławeczki.
Co stację ludzi zaczyna przybywać, miejsca z wolna zapełniają się w całości. Jak zawsze nasze obycie towarzyskie oraz dobre serca wręcz przelewają się na inne osoby siedzące obok. I tak oto Ciastko, nienagannie nalaną lufą, częstuje panie porcją krzepiącej wódeczki. Sposób podania i stabilna ręka świadczą o wieloletnim doświadczeniu i rzemieślniczym obyciu z tym trunkiem.
Zatrzymujemy się w Stryju. Wolny czas wykorzystujemy na różne sposoby.
Połowa ekipy robi mały obchód terenu, Raff rozkłada się na środku peronu pilnując rzeczy i fruwając dronem. Misiek łapie promienie słońca całym sobą na wznak. Przed odjazdem ruszamy jeszcze cała ekipą deptakiem w stronę rynku. Chwilę później wskakujemy do pociągu i suniemy w stronę Skola.
Zbliżając się do Skola krajobraz coraz bardziej pnie się do góry. Co chwilę przejeżdżamy przez stalowe giganty, zawieszone między wąwozami. Gościnność w pociągu kwitnie coraz bardziej, tym razem to my dostajemy zaproszenie do degustacji wyrobu na bazie żółtek, kawy i spirytusu. Wchodzi bardzo przyjemnie, zwiększając do tego mimikę naszych twarzy na jeszcze bardziej radosną.
W przedziałach bardzo prężnie kwitnie handel obnośny, a my dotarliśmy prawie na miejsce. Zawiadowca Smoła informuje nas, że to stacja w Skolu. Szybki desant na peron.
Tutaj musimy trochę nawigować co by trafić do naszej kwatery, jak się okazuje łatwo nie jest. Pytając raz po raz o drogę miejscowych dostajemy inne współrzędne. Obładowani jak beduini przemieszczamy się labiryntem wskazówek niby do celu.
Po drodze zwiedzamy miasto, mniej lub bardziej podniszczone budynki tętnią życiem. Nagle Piotrek zalicza głęboką penetracje po same mocno umięśnione udo. Dziura, a może jednak wyrwa w asfalcie była oznaczona subtelnie zieloną gałązką – czemu jej nie zauważył tego nie wiemy do dzisiaj.
Wreszcie trafiamy do naszego apartamentu. Zostawiamy nasze klamoty i zapoznajemy się z gospodarzem. Mamy sporo dnia przed sobą, trzeba to dobrze wykorzystać. Plan jest taki – szybki obchód miasta, a potem lecimy zobaczyć wodospad Kamianki.
Na mieście ogarniamy środek transportu. Jest nim łada jak się okazuje 6-cio osobowa i wysokiej klasy szofer, który funduje nam jazdę bez trzymanki i lokalne atrakcje.
Zaliczamy mały bazarek przy pomniku trembitarów i pędzimy dalej. W pewnym momencie zjeżdżamy z głównej drogi wbijając się na leśną, którą dojeżdżamy do Kamianki. Na miejscu kierujemy się na wodospad, zaraz potem idziemy zobaczyć Martwe Jezioro położone powyżej. Zwiedzanie jest dość szybkie, bo po drodze mijając stargany wpadł nam w oko słój z dość nietypową zawartością.
Nalewka ze żmii!!! Kurde tego trzeba spróbować!!!
Razem z miłą obsługą, wciągamy po 50 gram żmijówki. Pakujemy się do łady i wracamy do Skola na kwaterę. Tam czeka na nas rozgrzana sauna oraz grill. Wieczorem chłoniemy specjały z grilla, przepijając to wszystko wódeczką. Sauna równie dobrze wchodzi w nasze pory. Tak dobrze nagrzani musimy schłodzić się przed snem.
Nie było by prawdziwej sauna bez dębowych cięgów. Ostro ale bezpiecznie kończymy dzień, jutro w końcu czeka nas szczyt do zdobycia.
Deszcze niespokojne, obdarte pięty i niekończące się zejście…
Ranek budzi nas szumem i to nie w głowach, ale za oknem. Leje jak z cebra! W dość mocno ponurych humorach jemy śniadanie.
Zaczynamy akcję poprawy morale tutaj z pomocą przychodzi “hlibna sloza” oraz delikatne piwka. Gdzieś w okolicy godziny 10 przestaje padać. Szybka decyzja dzień jest dłuższy wiec powinno nam się udać zdobyć szczyt. Telefon do szofera i Łada stoi u bram, a my niczym komandosi w pięć minut jesteśmy gotowi na akcję.
Ruszamy do Korostowa, po drodze robimy szybkie zakupy. Na miejscu wypakowujemy manatki i szutrową drogo zaczynamy się powoli wspinać.
Łapiąc wysokość mijamy po drodze potoczki i małe wodospadziki, jest dosyć mokro. Po jakimś czasie droga z mienia się w serpentyny. Pogoda strasznie kapryśna to raz pada to świeci, żeby zaraz po tym wrócić do mżawki.
Coraz bliżej mamy do Korczanki. Tam na szczycie znajduje się maszt nadawczy.
5G działa tutaj jak widać od 2017. Robimy szybki popas bo fale elektromagnetyczne zaczynają rozpuszczać ser w naszych kanapkach. Tutaj też Raff odkrywa na swojej stopie wżery spowodowane głodnymi krwi butami, ten sam problem dręczy również Ciastka.
Szybki opatrunek i ruszamy dalej. Idziemy dalej przez las, pogoda cały czas nie może się zdecydować. Raff coraz bardziej zaczyna odczuwać rany na stopach, mimo wszystko maszerujemy dalej. Widoki bardzo ładne wszędzie szaleje wiosenna zieleń.
Niestety jeszcze spory kawałek przed szczytem Raff odpuszcza dalszą wspinaczkę i postanawia wracać. To jednak góry, tu każda kontuzja może skończyć się fatalnie. Razem z nim w powrotną drogę udaje się Ciacho – w ramach asysty. Połowa ekipy maszeruje dalej. Szlak jest mocno rozdeptany, mijamy sporo osób, nawet Hobbita któremu nie potrzebne były buty w góry i zasuwa na boso. Szkoda, że Raff nie wpadł na taki pomysł na starcie. Ziemia z brunatno brązowej zmienia się w czarną, a my powoli zbliżamy się do szczytu. Widoki przepiękne.
W tym samym czasie reszta ekipy zaczyna jak się później okaż strome i niekończące się zejście w dół. Smoła, Smakosz i Bażant zdobywają szczyt. Tutaj jest czas na chwilę wytchnienia, posiłek, sesja foto i podziwianie rozległej panoramy nie mają końca.
Łykamy po głębszym i wracamy bo czasu coraz mniej. Szybkim tempem dochodzimy do miejsca gdzie się rozdzieliliśmy, po drodze cisząc oczy cudownymi widokami.
Wracamy tą samą drogą co Raff i Ciacho. Jest cholernie stromo i błotniście. Łydki, uda i kolana pieką jak diabli. Tym samym szlakiem prowadzi trasa downhill-owa, pełno tu skoków oraz band. Wersja zdecydowanie dla kolarzy o wielkich i stalowych jajach. Godzina za godziną mija, słońce coraz niżej, a my dalej walczymy ze stromym zejściem. Nogi same zaczynają się uginać ze zmęczenia mają do tego prawo to już grubo ponad 20 km za nami. Od dłuższego czasu słychać odgłosy miasta, ale końca nie widać. Po prawie 27 km w nogach wychodzimy wreszcie z lasu i dochodzimy do cywilizacji. Na miejscu szukamy jakiegoś baru, bo jesteśmy skrajnie odwodnieni. W napotkanym sklepie kupujemy piwa i na drewnianych schodach za sklepem, oddaliśmy się błyskawicznej degustacji. Skrótem przez tory wracamy na kwaterę. Na miejscu już całą ekipą wsuwamy obiadokolację. Dzień kończymy na wymianie wrażeń przy kiełbasce, “domasznym” serze, wódeczce i piwkach. Po takiej mieszance Hypnos układa nas snu. Jutro zapowiada się następny dzień pełen wrażeń.
Kawał skały, Chinkalnia i długie spacery…
Dzień wita nas piękną pogodą. Pakujemy się lekko ospale na śniadanie. Telefon do szofera i już jedziemy na Zamek Tustań.
Na miejscu podziwiamy pozostałości zamku osadzonego na skałach. Ze szczytu rozkoszujemy się panoramą terenu, jest czym nacieszyć oczy.
Jeszcze chwilę błąkamy się po ruinach, następnie samochodem wracamy do Skola. Na miejscu snujemy się uliczkami i zwiedzamy miasto. Szybka lufa, sprawne pakowanie i drałujemy na dworzec.
Stalowym rumakiem toczymy się do Stryja. Nie ma w nim za bardzo miejsca, więc siedzimy przy drzwiach na schodach razem z naszymi bagażami. Na szczęście Misiek wyciąga przyśpieszacz podróży w płynie. Parę sznapsów później lądujemy w Stryju. Mamy tu sporo czasu do następnego pociągu.
Dzięki uprzejmości obsługi dworca oddajemy nasze klamoty do przechowalni, a my tym samym wolni od balastu, idziemy poszwendać się po mieście w poszukiwaniu kulinarnych atrakcji. Po kolei zwiedzamy rynek, kamieniczki i kościółki. Nieopodal jednego widzimy jakiś bar, jak się okazało rządzi tam gruzińska kuchnia. W Chinkalni zamawiamy piwko i z bogatej karty menu kilka dań.
Na stół wjechały chaczapuri, imeruli, kubdari, zupa charczo i oczywiście różne rodzaje chinkali.
Ochy i achy towarzyszyły przy każdym następnym kęsie. Potrawy przepyszne!!!
Ta uczta trwała i trwała, na koniec wszystko zostało doprawione kieliszeczkiem czaczy – oczywiście żeby usprawnić trawienie. To już pewne, że przy następnej wyprawie zjawimy się tu na małą ucztę. Wracamy na dworzec po nasze rzeczy, wskakujemy do przedziału i ruszamy do Sambora. Droga mija spokojnie i leniwie, ludzi zdecydowanie mniej.
Niekończące się tematy rozmów wzbogacamy od czasu do czasu małą lufą. Docieramy do Samobora, a następnie Chyrowa, gdzie Miśka Tato dostarcza nas do granicy, tam już każdy z nas udaje się do domu.
Paraszka, jak to Raff zwykł później mówić dla niego – porażka. Bardzo ciekawy szczyt, długie podejście i niesamowicie długie zejście będzie zawsze przypominać nam o bólu kończyn, ale za to widoki i krajobraz pozwolą go uśmierzyć. Na tej wyprawie poznaliśmy zalety podróżowania ukraińskimi liniami kolejowymi. Ten wyjazd to kolejny bagaż doświadczeń dla nas wszystkich oraz wspaniałe wspomnienie, które na zawsze zapisało się w naszych głowach jako coś niesamowitego…
Jak zawsze poniżej relacja filmowa z naszego wypadu.