Borżawa – Magura 2018
Na tym wypadzie po drugi raz atakujemy pasmo Połoniny Borżawy. I tym razem na wyjeździe zabrakło Smoły coś nie ma szczęścia do tego miejsca, ale za to nasze szeregi zasilił Hazi debiutując pierwszą przygodą w zacnym gronie PikujTEAM.
Stalowa strzała, magiczny Sprite i o jedną stacje za daleko…
Startujemy nazwijmy to bardzo wczesnym rankiem bo gdzieś w okolicach 1! Jest rześko parę stopni powyżej zera. Dojeżdżamy do granicy, już standardowo szybka odprawa i za szlabanem czeka na nas bus, który dowozi nas do Sambora na dworzec.
Pakujemy się do wagonu, pociąg rusza, a w przedziale rozpoczyna działanie specyfik Łukasza o nazwie “Sprite”. Spokojnie, powoli i stabilnie suniemy po torach mijając kolejne miejscowości. Za oknami nadal ciemno a my regularnie usiłujemy rozjaśnić ten mrok napojem z zielonej butelki. Na 50% to może być alkohol.
Jako jedyny napitkiem brzydzi się Ciastko. Nie pomaga tu nawet legendarny zwrot “ze mną się nie napijesz…” Dojeżdżamy do Stryja tutaj czekamy na następny pociąg , który ma nas dowieść do Wołowca.
Międzyczasie oczekując na transport, przyjmujemy po piwku w barze na dworcu testując przy okazji aparaty.
Pogoda załamuje się z lekka i zaczyna padać. Po chwili na peron wtacza się nasz pojazd, wsiadamy i ruszamy w dalszą drogę. Na starcie podróżujemy w przejściu między przedziałami jest ciasno. Przez pociąg przewijają się dziesiątki ludzi, a za oknem powoli i ospale staruje dzień.
Gdzieś w połowie przejażdżki udaje nam się wbić do przedziału jest z lekka luźniej mamy gdzie usiąść. Nareszcie jest miejsce na małą biesiadkę, zaczynają wchodzić koreczki Bażant, kanapki i napitek z zielonej butelki.
Nasza mała uczta widać udzieliła się maszyniście, bo w Wołowcu zatrzymuje się na sekundę by ruszyć dalej, nawet nie zdążyliśmy wstać z miejsc. Nie dało się już zatrzymać rozpędzającej elektryczki, co za tym idzie dojechaliśmy stacje dalej. Tutaj błyskawicznie wyskakujemy z pociągu, niestety w tym pospiechu znika nam mikstura Łukasza. Szybka narada i po chwili pędzimy taksówką do miejscowości gdzie mamy wynajętą kwaterę.
Na miejscu wyskakujemy z samochodu i staramy się zlokalizować nasze miejsce do kimy. Jak się okazuje nie jest to łatwe zadanie, miejscowi nie za bardzo potrafią nam pomóc. Błąkamy się jeszcze dłuższą chwile trafiając wreszcie do celu. Zwiedzamy naszą kwaterę i jej uroczo strome oraz ciasne pomieszczenia.
Rozpakowujemy nasze graty i lecimy podziwiać kompleks relaksacyjny obiektu.
Trafiamy pod wiatę i tam jest najlepiej. Długie zajmujące konwersacje połączone z lekką degustacja kładą nas grzecznie do łóżek.
Wyciąg, spore mgły i zadymiona sauna…
Nie czekając na budzik wstajemy z lekkim chaosem w głowach. Za oknami ciemno i mgliście. Śniadanie, herbata w termosie, szybkie pakowanie i lecimy na trasę.
Po drodze mijamy jak się pózniej okazało naszą obiadokolację delikatnie już pogrzaną.
To nasz drugi raz więc bez problemu trafiamy do wciągu. Tutaj kasa, bilety i jazda do góry. Witaminy w płynie przyjęte, a my spacerkiem wspinamy się coraz wyżej.
Otaczająca nas aura przeważająco szara, smutna i mdła, miażdży warunki pogodowe jakie spotkaliśmy tu za pierwszym razem, licząc na chodź by trochę lepsze widoki idziemy dalej.
W trakcie wspinaczki zmieniamy plany, wyjście na Stoj mija się z celem w tych warunkach, niewiele zobaczymy więc decydujemy się zdobyć szczyt Magura. Mgła nie odpuszcza na krok. To nie jest tak, że nam się nie podoba bo jesteśmy w miejscu którym uwielbiamy przebywać przecież to góry, ale magia kolorów którą spotkaliśmy za pierwszym razem niesmacznie zmieniła się w klimat niczym z filmu “władca pierścieni” w mroczny, ciemny, wyprany z kolorów marsz na Mordor.
Po drodze na górę robimy parę pit stopów na kilka luf celem poprawienia morale. Powoli zbliżamy się do Magury można ją prawie dostrzec.
Jeszcze kilka metrów i wdrapujemy się na szczyt. Tu już nasz górski rytuał w postaci małej szczytowej fety. Coś na ząb, herbata z koniakiem na rozgrzewkę, lot dronem i zdjęcia.
Szczyty na chwilę delikatnie wyłaniają się z mgły.
W między czasie na górę wdrapują się dwie grupy jak się okazuje też z Polski. Szybka bajera po saganku i każda ekipa rozchodzi się we własnym kierunku. Jedni idą w kierunku Stoja, drudzy śmigają dalej quadami po pasmie, a my wracamy z powrotem. Schodzimy coraz niżej pogoda niezmordowanie psuje nam resztki widoków.
Ciśniemy mętnym trawersem na skróty lekko naginając szlak. Robimy się coraz bardziej głodni szukamy miejsca w tej drodze mlecznej, żeby wciągnąć nasze liofilizaty i złapać trochę energii na resztę drogi. Po chwili napotykamy naturalny kamienny schron, nie szukamy dalej i tutaj rozpoczynamy dłuższy popas.
Żywe rozmowy na temat dzisiejszej wędrówki i pogody zabierają nam kolejną godzinkę. Humor zdecydowanie dopisuje całej ekipie. Najedzeni i napici ruszamy w drogę powrotną w kierunku miejscowości. Im niżej schodzimy tym więcej świata idzie dostrzec. Za plecami zostawiamy mgliste szczyty i dochodzimy do drogi.
Tu już sprawnie asfaltem docieramy do małego sklepiku obok naszego zakwaterowania. Robimy zakupy i lokujemy się w małej wiacie koło sklepu. Na stoliku rządzą napoje rum-cola, piwko, borjomi, koniak na zaostrzenie apetytu oraz ciasteczka. Dłuższą chwilę spędzamy tutaj w tak zacnym towarzystwie.
Czas na jedzenie wracamy do kwatery, wciągamy potrawkę ze świnki napotkanej rano i szykujemy się do sauny. Na zewnątrz robi się ciemno. Badamy jeszcze zejście do strumyka potrzebnego by schłodzić nasze rozgrzane ciała po saunie. Wchodzimy i szczerze mówiąc nie tego spodziewaliśmy. Sauna w której stężenie spalin i CO2 bije na głowę Tokio w godzinach szczytu przyprawia nas dosłownie o zawrót głowy, trzeba uważać żeby jej nie stracić. Z lekka zamroczeni dymem wskakujemy na chwile do strumyka. Tam smakosz traci klapki z pomocą wartkiego nurtu. Rezygnujemy z dalszego pobytu w saunie i dobrze uwędzeni przyjmujemy po piwku na sen.
Szybka droga do domu…
Jeszcze wczoraj dowiedzieliśmy się, że będziemy musieli wracać szybciej do domu. Rano w mgnieniu oka pakujemy się i schodzimy na śniadanie. Przyjmujemy turbo michę pierogów i jesteśmy gotowi do drogi. Ładujemy się do busa i dojeżdżamy na dworzec.
Na miejscu czekamy na elektrowóz, którym wracamy do Stryja. Droga powrotna mija zaskakująco szybko i spokojnie. Co jakiś czas przyjmujemy po jednym małym kieliszku patrząc za okna w mocniej zadumie.
W Stryju wysiadamy z pociągu. Z racji tego, że nam się śpieszy odpuszczamy dalszą drogę pociągiem i decydujemy się wracać busem do samej granicy. Po chwili zapakowani mkniemy w kierunku Polski. Wszyscy w jednym kawałku meldujemy się na przejściu granicznym. Na miejscu pakujemy się do samochodów i wracamy do domów.
Tu filmowe spojrzenie na naszą przygodę.
ubazanta.blogspot.com