Czarnohora, Huculszczyzna – Pop Iwan – 2018 – cz.3

Pobudce towarzyszy tak znany wszystkim poranny szum, lecz mimo tego nie możemy się ociągać, gdyż czeka na nas meritum tej wyprawy – majestatyczny Pop Iwan. Po wczorajszym wożeniu tyłków samochodem, dziś pora rozwinąć nogi. Sprawnie wciągamy śniadanie, pakujemy ekwipunek i już siedzimy w Szariku. Gospodarz, który jest jednocześnie ratownikiem górskim, udzielił nam kilku istotnych porad dotyczących dzisiejszej trasy. No to kierunek Dzembronia.

Nawigacja wpycha nas w dolinę Czarnego Czeremoszu, a nasz trakt z każdym kilometrem zwęża się i pogarsza. Przeskakujemy z brzegu na brzeg, szukając dla siebie miejsca między potokiem a zboczami gór. Czasem wręcz zbyt blisko podjeżdżamy do jego nurtu. Nadwątlone mosty i zmęczona nawierzchnia, opowiadają o nierównych walkach toczonych każdej wiosny z potworem otwierającym wtedy swoją niszczycielską, wodną paszczę. Przez Kraśnik docieramy do rozsianej po wzniesieniach Dzembroni, która wita nas złotymi kopułami cerkwi. 

Szarik zostaje na poboczu, plecaki lądują na naszych grzbietach, a my szukamy początku naszego szlaku.

 

Kapryśny Pop, wysoki Iwan…

Przełazką przeskakujemy na ścieżkę stromo pnącą się do góry. U niektórych, każdym porem na zewnątrz wydostają się efekty dnia poprzedniego. Pogoda wydaje się być znakomita. Żwawym krokiem meldujemy się na Połoninie Smotrycz, gdzie otoczona woryniami, rozsiadła się huculska staja.

Regenerujemy ubytki w płynach, usprawniamy ekwipunki i oddalamy się w stronę leśnej ścieżki. 

Trakt spokojnie winduje nas w górę, przecinając górskie krynice, by po pewnym czasie wprowadzić nas w ciemną otchłań, strzelającego wprost z głazów ku niebu, mrocznego lasu.

Coraz mocniej trawersujemy zbocze, a z głębokości doliny mruczy do nas wartki potok. Powyżej miejsca gdzie nasza ścieżka ciasną agrafką przeskakuje na drugi brzeg, strumień wysoką kaskadą spada w lodową czapę. Przepyszne miejsce na chwilę wytchnienia.

Statek powietrzny już w akcji, ze skałek słychać trzaskające migawki, by za chwilę cały team mógł spocząć na głazie nawilżając gardła płynem z zielonego bidonu. Marszruta naszej wycieczki wyprowadza nas gęstymi kosodrzewinami na usiany wielkimi kamieniami grzbiet.      

Przed nami zaczynają jawić się pierwsze panoramy na dymiące szczyty Czarnohory. Górski płaj wciągnął nas pomiędzy majestatyczne opoki Uchatego Kamienia. W oddali, z podniebnych tumanów, majaczą do nas mury Białego Słonia.

Chwila odpoczynku po mocnym podejściu i pomiędzy naturalnymi ścianami przemykamy w stronę przełęczy. Ale co to? Rzut oka za plecy, a tam czarna ściana deszczu. Chyżo opakowujemy siebie i plecaki w plandeczki i spiesznie ruszamy w stronę ruin, naiwnie myślimy, że nam się uda. Niestety chmury były szybsze od nas. Na nasze szczęście śnieżno-deszczowa ulewa nie trwała zbyt długo, lekko przemoknięci, wspinamy się z Przełęczy nad Kwadratem w stronę dawnej granicy polsko-czechosłowackiej.

Obserwatorium skryło się w pierzynce chmur, a my osiągamy główny grzbiet Czarnohory, razem z rozrzuconymi w pozornym nieładzie dawnymi granicznikami. Niczym po kamiennych schodach, wdrapujemy się na spowity mgłami szczyt.

Cel osiągnięty. Pora żeby się przebrać i trochę posilić. Niestety budynek jest zamknięty i musimy się schronić w jednym z jego załomów. Palnik grzeje już wodę, a Raff doskonale spełnia się w roli kucharza i przygotowuje nam obiadek z paczki.

Pogoda jest niestateczna niczym dron na wietrze. Biały Słoń raz przykrywa się po uszy kołderką, a za chwilę pozwala rzucić na siebie garść promieni słońca. Jeszcze tylko fotografia na tle monumentalnych, kamiennych murów i czas na odwrót.

Ze śnieżnej łachy opadamy z powrotem w stronę przełęczy. Czerwony spray znaczy efemeryczny ślad na lodowej szreni, a w dole sprawne oczy dostrzegają fundamenty dawnego schroniska AZS.

Tu nasza marszruta odgałęzia się w stronę Smotrycza. Gęsta, tak lubiana przez nas, kosodrzewina łapie za wszystkie fragmenty odzieży i od każdego próbuje zabrać coś dla siebie.

Osiąga tu naprawdę monstrualne rozmiary. Bliżej szczytu skrywa też liczne wychodnie skalne, na których znajdujemy chwilę relaksu.

Cały masyw poorany jest bliznami okopów, które spina rdzawy warkocz kolczastego drutu. To Wielka Wojna przez ponad 100 lat nie daje rady ukryć swojego potomstwa. Grzbiet Smotrycza wręcz zrzuca nas na swoją połoninę, co dobitnie odczuwają nasze kolana i biodra. Po dramacie zejścia wszyscy szczęśliwie spotykamy się przy znanej nam już ławie, w towarzystwie pasącego się bydła.

Gdy nogi nabrały porcji sił, w towarzystwie uciekających krów wracamy do Dzembroni. 

Tam oprócz warującego Szarika, czeka na nas też “magazyn” z zimnym piweczkiem i doskonale mówiącą po polsku ekspedientka, która jedną nogą jest już na weselnych tańcach.

Zimny browarek znika szybko z butelek, a my już w Szariku, wątpliwej jakości drogą, żeglujemy do naszej przystani. Czeka tam na nas pożegnalna gorzałka i wieczorne przy niej rozmowy. 

Wielkie jaja, niezła Kołomyja i pełne brzuchy…

Smutny to poranek, gdyż to już ostatni dzień naszych huculskich wojaży. Był to tak cudowny czas, że nikomu nie spieszy się jakoś do powrotu. Pakujemy się niespiesznie i bez zbytniego wigoru. Zaglądamy jeszcze do naszego gospodarza, by nabyć u niego życiodajnych trunków. Na pożegnanie właściciel pensjonatu proponuje nam małą wycieczkę. Jako, że bagaże mamy już skompresowane w bagażniku, a Szarik gotowy do drogi, więc nic nie stoi na przeszkodzie, by skorzystać z oferty.

Klucząc wiejskimi drogami Żabiego, lądujemy u jego ojca, który prowadzi małe lokalne muzeum. Już na zewnątrz, nasza uwagę przykuwają misternie tłoczone, blaszane zdobienia domów, studni i innych obiektów. Wewnątrz spora kolekcja – zdjęć, strojów ludowych przedmiotów z poprzednich epok. Kustosz tego obiektu, garściami rozsiewa ciekawostki o minionych czasach. Ciekawym eksponatem jest kolaż fotograficzny, przedstawiający trzech przodków pana Iwana i jego samego – każdy w innym mundurze – austro-węgierskim, II RP, ZSRR oraz Ukraińskim. To zdjęcie spina jak klamrą to wszystko, co było dane nam zobaczyć przez ostatnie dni i doskonale pokazuje skomplikowaną historię tych ziem – szczególnie w minionym wieku. Kosztujemy jeszcze lokalnego wina, żegnamy się i już huculskie szosy wiodą nas ku kresowi naszych wojaży.

Zaglądamy na chwilę do Kosowa, gdzie myszkujemy po straganach oraz szukamy medykamentów w miejscowej aptece. Po zakupach Szarik musi nas przerzucić tylko przez jeden grzbiet górski, byśmy mogli znaleźć się w owianej legendami Kołomyi. Pogoda nas niestety nie rozpieszcza, gdyż co chwilę siąpi. Nas jednak nie jest w stanie nic zatrzymać.

Uzbrojeni w fotograficzne puszki, ruszamy na podbój huculskiej stolicy. Rynek, ratusz, dawne kamienice – wszystko nam się maluje pomiędzy kroplami dżdżu. Jedna z ulic wyprowadza nas pod wielkie malowane jajo.

Muzeum Pisanki to jeden z bardziej znanych obiektów Kołomyi. Niebo przegania nas gęstniejącymi kroplami i wciska nas do staromiejskiej knajpki. Na salony wchodzą pielmienie z octem i “tradycyjna” pizza.

Delektujemy się przysmakami, popijamy zimnym jasnym i poganiamy Szarika w dalszą drogę. Nieboskłon niestety nie pozwala na dalsze włóczęgi. 

Niezawodny pojazd wiedzie nas do Stanisławowa, a dalej szosa niesie nas swoimi dziurami, bez większych postoi, przez Kałusz, Dolinę i Bolechów aż do stryjskiej Chinkalni. Pielmienie już się udeptały, więc zrobiło się miejsce ma chaczapuri i kieliszek gronowej czaczy – delicje. Granica o rzut kamieniem od nas, Drohobycz a z niego wąskimi, lecz gładkimi jak stół wiejskimi ścieżkami do Sambora. Ale co to? Szarik wydaje dziwne poszczekiwania. Po setkach kilometrów, na koniec podróży coś mu okulała łapka. Ale weterynarze stają na wysokości zadania i niczym Kaszpirowski przywracają kończynę do sprawności. Już bez niespodzianek, niekiedy walcząc z kraterami w drodze, docieramy do kresu jakże ekscytującej podróży. 

Halicz, Kołomyja i Zaleszczyki. Uchaty Kamień, Pop Iwan i Smotrycz. Morza gór, oceany zbóż i bezkresy historii. To wszystko już za nami. Jedną z naszych największych wypraw możemy uznać za zakończoną. Pora planować następną, a wam polecam filmową retrospekcję naszej włóczęgi. 

One thought on “Czarnohora, Huculszczyzna – Pop Iwan – 2018 – cz.3”

  1. Artykuł z wyprawy zajebisty, opisy pana Raffała opisują wiecej niż się działo na wyprwie, zapraszamy do polubienia naszej stronki na znanym profilu fb

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.